O czym to ja ostatnio? A, zwiedzaliśmy sobie Auckland i jaskinię Waipu. A potem pojechaliśmy dalej na północ ?
Naszym kolejnym celem jest region Whangarei (mam nadzieję, że już wiesz, jak prawidłowo wymawiać taką nazwę – jeśli nie, to zapraszam na krótką lekcję tutaj), a w nim trekking pomiędzy dwiema pięknymi zatokami – Ocean’s Beach i Urquharts Bay.
Autostop nie tyle nadal działa znakomicie, ile wręcz wybornie – ludzie zatrzymują się sami z siebie i proponują podwózkę, widząc nas idących z ciężkimi plecakami. I tak na początek naszego trekkingu docieramy z panem, który określa siebie jako pół-Maorys, a więc potomek ludzi, którzy jako pierwsi zasiedlili Nową Zelandię.
I tak oto po raz pierwszy po przylocie docieramy na plażę! Ale nawet sobie nie myśl, że oznacza to byczenie się na leżaczku i taplanie w wodzie – w Nowej Zelandii ani razu nie kąpaliśmy się w oceanie, zazwyczaj będzie zwyczajnie za zimno! I chodzi mi tu tak o temperaturę powietrza, jak i wody. W przypadku Ocean’s Beach pogoda również nie powala.
Wiesz, jak sprawić, żeby nieco urozmaicić z pozoru krótką trasę w góry? Przywalić sobie na plecy po 20 kg niepotrzebnego ciężaru ? Po wpadnięciu na ten genialny pomysł ruszamy w górę. Ale hola, hola, czy o czymś nie zapomnieliśmy?
Na wielu obszarach w północnej części Wyspy Północnej wciąż rosną ogromne drzewa Kauri, niegdyś porastające znacznie większe połacie lądu. Znane z drewna wysokiej jakości służyły tak Maorysom, jak i przybyłym tu później Europejczykom za materiał do budowy statków, domów czy mebli. I jakoś tak ludzie nie ogarnęli, że trochę mało tych drzew zostało i za chwilę nie będzie ich w ogóle. Dodatkowo te biedne drzewa toczy choroba, która przenosi się, np. na naszych butach (jeśli chodzimy po ich korzeniach). Dlatego też przed wejściem i po zejściu ze szlaku znajdujemy specjalne miejsca, w których powinniśmy wyczyścić swoje buciory.
Szlak, który chcemy zrobić, nosi nazwę Te Whara i jest malutką częścią Te Araroa, czyli pieszej trasy biegnącej przez caaaałą Nową Zelandię i liczącej sobie około 3000 km (swoją drogą ciekawe, jak te cwaniaczki przechodzą pieszo pomiędzy Wyspami Północną i Południową ?). I po drodze naprawdę spotkamy wariatów, którzy go robią – w całości, części lub etapami. Naprawdę szacunek – pokonanie całości zajmuje od 3 do 6 miesięcy, codziennie trzeba przejść około 30-40 km, przeprawiać się z całym taborem przez rzeki, iść w deszczu i upale. Swoją drogą polecam profil na Instagramie Daleko od Domu – ta polska para robi właśnie (styczeń 2020) cały szlak i na ten moment wciąż żyją ?
Dobra, bo w końcu nigdy nie wyjdziemy na tę trasę. A ta zaczyna się dosyć niepozornie, choć cały czas pod górę. Dosyć szybko docieramy do pozostałości radaru z czasów II Wojny Światowej – Nowozelandczycy obawiali się ataku ze strony Japonii i w kilku strategicznych miejscach w kraju siedzieli w krzakach i nasłuchiwali, czy jakieś licho do nich nie zmierza ?
Wracajmy jednak do marszruty. Dopiero po pewnym czasie pojawiają się nasze ulubione dodatki do trasy – schody ? Schody oznaczają ni mniej, ni więcej, że albo jest ostro pod górę, albo w dół (ale to potem). Kolana zaczynają błagać o litość, ale nieeeee! Jeśli nie wejdziemy, to o czym będziemy pisać na blogu? W końcu docieramy do pierwszego ze szczytów i w nagrodę za wysiłek otrzymujemy piękną panoramę 360° na góry i otaczający nas zewsząd ocean.
Wspaniale, widoki pooglądane, można więc pewnie schodzić? A gdzieeee tam, przed nami jeszcze jakieś 5-6 km wchodzenia i schodzenia po schodach, umilanych na szczęście śpiewem ptaków i eksploracją otaczającej nas dżungli. Jedynym niepasującym do tej układanki elementem jesteśmy my i nasze zmordowane sapanie.
W końcu udaje nam się dotrzeć na koniec trasy. Dzień chyli się ku końcowi, a tu trzeba by jeszcze ogarnąć jakieś miejsce na spanie. Normalnie walnęlibyśmy się na plaży w uroczej Zatoce Przemytników, ale niestety jest to część rezerwatu i kemping jest surowo wzbroniony. Dzięki naszym detektywistycznym umiejętnościom (i odpowiedniej aplikacji na smartfonie) znajdujemy nieopodal darmowe pole namiotowe, na które podrzuca nas Gimma – kolejny dobry człowiek spotkany na naszej drodze.
Kolejny poranek to lizanie ran po przebytej trasie i kombinowanie, co robimy dalej. Prognozy pogody są jednoznaczne i zapowiadają deszcz – nie ma więc sensu jechać dalej na północ i zwiedzać tamtejsze plaże. Decydujemy się na powrót, przedostanie się przez Auckland i wycieczkę w nieco bardziej południowe rejony Wyspy Północnej. Baaaaardzo powoli zbieramy się, po drodze zahaczając jeszcze o Centrum Informacji Turystycznej (i-Site), w którym za niewielką opłatą możemy wziąć prysznic.
I tutaj drogi Czytelniku dochodzimy do Wayne’a. Kim jest Wayne? – zapytasz. Otóż Wayne to kierowca, który zabiera nas spod centrum do samego Auckland, po drodze analizując informacje o pogodzie i zbliżający się wieczór, który nie jest naszym sprzymierzeńcem w walce z przedostaniem się przez miasto. Wynikiem tych analiz jest propozycja przenocowania nas u siebie, na co nieśmiało, ale i z radością przystajemy. I tak Wayne ratuje nas przed ulewami, które tej nocy przechodzą przez Nową Zelandię. Częstuje nas piwem, kolacją i śniadaniem, a przy okazji wiele rozmawiamy o życiu w NZ i różnicach oraz podobieństwach między naszymi krajami. Ja gram sobie nawet w piłkę z jednym z synów naszego gospodarza ⚽
Rano Wayne podwozi nas do sklepu, abyśmy mogli zrobić zakupy na dalszą drogę. Następnie podrzuca nas na stację benzynową poza miastem, skąd łatwo łapiemy kolejnego stopa.
To kolejny przykład niesamowitej gościnności, jaka panuje w Nowej Zelandii i którą jeszcze niejednokrotnie opiszemy na naszym blogu. Dzięki Wayne!