Jak wspomnieliśmy w poprzednim wpisie, metodą kombinacji i zastanawiania zdecydowaliśmy się odwiedzić miejscowość Sinaia.
Na początku chcieliśmy pojechać do Zamku Drakuli w Branie, ale zbyt wiele osób nam to zwyczajnie odradziło – a tak w ogóle, to ponoć Vlad Palownik (czyli wspomniany Drakula) wcale w tym zamku nie mieszkał. No to paaaanie, z czym do ludzi?
Już w pociągu do Braszowa decydujemy się więc pojechać do miejscowości Sinaia, gdzie znajduje się zamek-pałac Peles. Na miejsce docieramy standardowo przed świtem, ale tym razem dworzec serwuje nam przyjemne ciepełko, które pozwala dotrwać do ludzkiej godziny.
Po lekturze Airbnb i booking.com wynajdujemy idealny nocleg, który pomoże nam odbudować morale utracone podczas nocy spędzonych w pociągu – Casa Adina, z czystym sercem możemy polecić. Po krótkiej drzemce (no dobra, trochę przydługiej), udajemy się na zwiedzanie miejscowości i pałacu.
Sama miejscowość robi na nas naprawdę super wrażenie – mnóstwo zabytkowych budynków w stylu alpejskim (oczywiście też mnóstwo popadających w ruinę, w końcu to Rumunia), a sam zamek to już kozak nad kozaki. Zresztą sprzedamy Ci starą zasadę – jeśli w danym miejscu spotykacie turystów z Japonii, to znaczy, że to naprawdę nie byle jaka atrakcja, na skalę światową. Więcej o zamku znajdziesz w dodatkowym artykule (który skrzętnie tworzy Martyna).
Do środka zamku nie wchodzimy – za zwiedzanie jednego piętra krzyczą sobie 30 lei (ponad 30 zł, a piętra są dwa!), no to gdzie to dla nas, starych skner. Wystarczy nam widok pałacu z zewnątrz i przylegającego do niego ogrodu.
Po nasyceniu swoich oczu widokiem pałacu, decydujemy się na niespodziewaną drugą dziś atrakcję – wjazd kolejką na pobliski szczyt (2100 m npm), gdzie już niebawem ruszy sezon narciarski. I tutaj przydają się zaoszczędzone leie – przyjemność kosztuje około 55 zł.
Szczyt należy do pasma gór Bucegi – no co to są za góry ? – jak kiedyś tam nie pojedziemy na trekking, to możesz w nas rzucić zgniłymi oscypkami. Mnóstwo szczytów, piękna grań, coś wspaniałego. A po drugiej stronie miejscowości drugie tyle! Ale na razie zwiedzamy jak Niemcy, kolejeczką na szczyt, piwko na górze i byczenie się na leżakach.
Po zachodzie słońca udajemy się na sinaiskie Krupówki, aby jak prawdziwi „somsiedzi” z Zachodu uraczyć się pyszną kolacją w restauracji – w końcu niebawem skończy się wożenie po knajpach i zacznie wcinanie owsianki pod namiotem ?
W parku na początku deptaku poruszenie – tłum ludzi, a podniecony konferansjer tłumaczy coś ostro po rumuńsku. Jako że nie doczekaliśmy się gościnnego występu Bajmu, po chwili oczekiwania idziemy dalej. I po minucie już wiemy, co też nasz konferansjer wygadywał – oficjalnie otwierał Jarmark Bożonarodzeniowy, ogłaszając pokaz fajerwerków.
Co tam się nie działo! Wybuchy, serpentyny, ognie, koks, zapiekanki – no po prostu Sylwester w Sydney, Wianki w Krakowie i nawet Artur w Sylwestra się chowają! Mają rozmach, naprawdę.
Dosyć jednak o rumuńskim Zakopanem, czas coś napisać o rumuńskiej Łodzi – miejscowości Giurgiu. Docieramy tam następnego dnia pod wieczór, po drodze namiętnie przeszukując Internet w poszukiwaniu noclegu. Jeśli jedynym sensownym wynikiem jest nocleg u Cyganów (polecam zdjęcia) to wiedz, że nie jest dobrze.
Z pomocą przychodzi nam Flixbus, który z Giurgiu jeździ prosto do Sofii! ? Musimy jedynie jakoś zagospodarować 6 godzin pomiędzy przyjazdem pociągu a odjazdem autobusu. W tym celu znajdujemy odpowiednią knajpę Cheers, gdzie w towarzystwie młodych piwoszy grających w FIFĘ wydajemy swoje ostatnie leie.
To, co widzisz powyżej, to przystanek Flixbusa. Co prawda nie ma żadnego oznaczenia ani zatoczki, ale skoro na pobliskiej stacji benzynowej pan mówi, że to tu, to nie wypada mu nie wierzyć. I, jak się okazuje, ma rację!
Przed nami kolejna nocka w podróży, przybliżająca nas jednak do ostatniego etapu naszej europejskiej eskapady – Sofii.