Coś tam ostatnio wspominałem, że dotarliśmy w końcu do Nowej Zelandii, która stanowi dla nas psychologiczny początek podróży.
Przez dwa pierwsze dni po przylocie decydujemy się pozostać w Auckland, aby nasze stare organizmy ogarnęły, że coś się poprzestawiało w trybie dnia (przypominam – 12 godzin różnicy w stosunku do czasu polskiego). Poza dużą ilością spania trochę zwiedzamy, zażywamy słońca i poznajemy, na czym ta cała Nowa Zelandia polega.
Nowa Zelandia dzieli się na dwie główne wyspy (i pierdyliard mniejszych) – Auckland znajduje się w północnej części Wyspy Północnej. Walutą kraju jest dolar nowozelandzki (1 NZD to około 2,5 PLN, dane na styczeń 2020). Językiem urzędowym jest oczywiście angielski, więc z komunikacją nie ma żadnego problemu.
Auckland, choć nie jest stolicą kraju, jest największym miastem w Nowej Zelandii, co dobrze widać na ulicach – łatwo zauważalna multikulturowość, ludzie nieco zabiegani, paru bezdomnych, wielkie budynki w centrum i ogólnie czujesz, że jesteś w nieco większym mieście niż Sosnowiec. Mimo to już tutaj spotykamy się z otwartością mieszkańców, którzy lubią pozdrowić, zagadać czy zwyczajnie się do nas uśmiechnąć.
Pierwsze kroki kierujemy do portu, aby nacieszyć oczy wodami oceanu i złapać trochę słońca. I warto tu wspomnieć o tym, że w Nowej Zelandii słońce naparza niemiłosiernie – nawet przy 15 stopniach i pełnym zachmurzeniu trzeba się dokładnie wysmarować kremem, żeby nie skończyć z buraczaną gębą. Ma to związek z dziurą ozonową, która nad NZ jest wyjątkowo mocno odczuwalna. Jeden z kierowców powiedział nam nawet, że wystarczy 12 minut, aby słońce zdążyło nas opalić – nie sprawdzałem tej informacji w źródłach, ale z doświadczenia w ciemno mogę się zgodzić ?
Samo centrum miasta nie budzi naszego zachwytu – mnóstwo placów budowy, mało zabytków, port też bez szału. Dlatego też wybieramy się nieco dalej, w kierunku Mount Eden – dawno wygasłego wulkanu, na zboczach którego położone jest Auckland. I dostajemy nie taki znowu najgorszy widok na miasto.
W drodze powrotnej niespodziewanie natrafiamy na stary cmentarz żydowsko-katolicko-protestancko-metodystyczny: Symonds Street Cemetery. Wygląda dosyć ciekawie, więc postanawiamy zajrzeć. I zdecydowanie nie żałujemy tej decyzji – mnóstwo zaniedbanych (niestety) nagrobków, ciekawe historie opisane na specjalnie przygotowanych tablicach, oznakowane ścieżki do zwiedzania i co najważniejsze – żadnych ludzi dookoła! (przynajmniej tych nad powierzchnią ziemi). Jeśli w komentarzach przekonasz Martynę, żeby napisała nieco więcej o tym miejscu, to z pewnością chętnie to zrobi ?
Jednak co najważniejsze – na początku XX wieku burmistrz miasta postanowił zbudować przez środek cmentarza ogromniasty most. Zapytasz więc – co się stało z nagrobkami? Otóż część z nich przesunięto, część zniszczono (a odkopane ciała pochowano w zbiorowych mogiłach), natomiast część stoi sobie nadal – pod mostem.
No dobra, to w sumie tyle ciekawych rzeczy o Auckland. Pierwsze nasze wrażenie jest takie, że miasto nie różni się specjalnie od swoich europejskich odpowiedników. Jak to się jednak mówi – żeby dobrze poznać kraj, trzeba wyjechać poza największe metropolie. I tak też zamierzamy uczynić, wybierając się na północ.
Nasz plan na Nową Zelandię jest prosty – pozwiedzać, ale i zaoszczędzić ile się da, zważywszy na to, że ceny są tutaj około dwa razy wyższe niż w Polsce. Widać to szczególnie w kosztach noclegów i jedzenia (owoce i warzywa to już w ogóle inna kategoria). Jak natomiast zaoszczędzić na kosztach transportu? Korzystając z opcji autostopa ?
Z Auckland zamierzamy wydostać się autobusem miejskim na przedmieścia, skąd łatwiej będzie nam próbować coś złapać. Naszym ogólnym celem jest północna część wyspy. Na przystanku, widząc nasze słusznych rozmiarów plecaki, zagaduje nas miejscowa dziewczyna – podpytuje o nasze plany i daje nam jedną cenną wskazówkę: zamiast zwiedzać super turystyczną i drogą jaskinię Waitomo (znaną ze świecących robaczków), możemy dokładnie to samo zobaczyć za darmo w jaskini Waipu. Nasze małe chytre oczka zaświecają się przebiegle – już wiemy, jaki będzie nasz pierwszy cel podróży ?
Łapanie stopa w Nowej Zelandii to jest coś pięknego – średnio czeka się 5-10 minut, czasami ludzie sami się zatrzymują i proponują podwózkę. Nic więc dziwnego, że bez problemu docieramy do Waipu. Nasz kierowca specjalnie nadrabia drogi, żeby dowieźć nas do samej jaskini (takie zachowania powtórzą nam się jeszcze wielokrotnie).
Przy samej jaskini znajduje się darmowy parking z toaletą i miejscem na namioty. Zaraz po wyjściu z auta zagaduje do nas Corina – dziewczyna ze Szwajcarii, która nie chce sama penetrować niezbadanych czeluści groty. W zamian za przetrzymanie naszych plecaków w jej samochodzie zgadzamy się towarzyszyć naszej nowej koleżance w eksploracji Waipu Cave.
Jaskinia zaczyna się niepozornie, ale z każdym metrem przybywa błota, a ubywa światła. Zaopatrzeni w czołówki brniemy śmiało dalej, choć trzeba zachować ostrożność. W końcu docieramy do głównej groty, gasimy latarki i naszym oczom ukazują się tysiące świecących w ciemności małych punkcików – to robaczki (glowworms), które żyją sobie przyczepione do sufitu jaskini. Piękny widok!
Po zaspokojeniu naszych oczu zaczynamy debatować, czy warto zapuszczać się dalej – oznacza to konieczność zdjęcia butów, wędrówkę przez strumień i przedarcie się przez nisko zawieszony sufit. Podpytujemy więc osoby, które stamtąd wracają i decydujemy się iść dalej!
To chyba najlepsza część wycieczki wgłąb jaskini. Napotkana po drodze para ostrzega nas przed rzekomym wężem, którego widzieli w wodzie i zdecydowali się zawrócić. Wąż okazał się w naszym mniemaniu zwykłą gałęzią, ale kto wie – może gdzieś tam, w odmętach Waipu Cave grasuje jakiś legendarny gad ?
Po pokonaniu paru meandrów osiągamy drugą grotę – dużo mniejszą, ale z równie niesamowitym sufitem, pełnym tych świecących robaków. Zanurzeni po kolana w zimnej wodzie podziwiamy to cudo – tutaj praktycznie nikt nie dociera, mamy więc całe miejsce dla siebie ? Z góry przepraszamy, ale nasze komórki nie wyrobiły w tej ciemności, dlatego też zdjęcia jedynie w małym stopniu oddają niesamowity klimat tego miejsca.
Po powrocie z jaskini rozbijamy, po raz pierwszy w Nowej Zelandii, namiot – będzie nam dzielnie służył podczas całej wędrówki po Nowej Zelandii. A Corina oferuje nam podwózkę następnego dnia – lepiej się to wszystko chyba nie mogło zacząć!
W kolejnym nabazgraniu opiszę dalszą wędrówkę po północnej części Wyspy Północnej oraz kolejne perypetie z autostopem – było jeszcze lepiej!
Comments
Podziwiam Was i pozdrawiam. Razem z Wami zwiedzam i doświadczam, tylko trochę mniej się męczę 🙂
Sprytne, Ciociu ? Trochę męczące, ale przygody wynagradzają ten trud!
Jak juz sie wybiore do NZ to nawet nie potrzebny mi bedzie przewodnik 😀
Author
Pamiętaj, że znasz kogoś, kto tam był i powiedział Ci to i owo.
Jak się czyta to następuje zupełne oderwanie od rzeczywistości 😀
Ostanie 3 zdjęcia to przekopiowaliście z albumu „Bieszczady” 🙂
Author
Taaak! Czasami nawet patrzyłem na krajobrazy i myślałem, że jestem w Bieszczadach ?