Co za głupie pytanie – oczywiście, że najprościej samolotem. Ale po kolei.
Znasz to uczucie, kiedy czasami możesz liznąć luksusu i poczuć się naprawdę jak celebryta? Nieważne, ale właśnie tak czułem się, wsiadając do samolotu Qatar Airways, który miał nas zabrać z Sofii, przez Doha, do Auckland w Nowej Zelandii. W życiu nie leciałem takimi wypasionymi liniami lotniczymi! (Martynie zdarzyło się raz, do Indii). Ale byłem na to przygotowany, w końcu oglądałem skecz Rafała Paczesia o locie do Dubaju (polecam, samo życie ?):
Po odprawie w Sofii, o której nieco pisałem pod koniec poprzedniego wpisu, udajemy się do samolotu. Pierwsze wrażenie, przechodząc przez klasę Business – no rewelacja, widać, że jest na bogatości! Rozochoceni wchodzimy więc z Martyną dalej i nagle do naszych nozdrzy dociera smród niemytego przez kilka dni człowieka, przemieszany z odorem alkoholu i fajek – moja pierwsza myśl: „jakim cudem żula było stać na bilet do Kataru?”.
Do tej pory spieramy się z Martyną, czy ten niecodzienny jak na to miejsce zapach wydobywał się od wesołej i głośnej grupy Arabów, która przez całą drogę domawiała sobie winko (widocznie w przestworzach Allah nie widzi ?), czy raczej od konkurencyjnej grupy z Południowej Azji (Nepal? Birma? Bangladesz?), która mimo ciepła panującego w samolocie, twardo siedziała w grubych kurtkach i wyglądała na zaskoczonych wszystkim dookoła.
Ogólnie Doha to chyba nie jest spokojnie miejsce, bo zarówno podczas lądowania, jak i startu w tym rejonie doświadczyliśmy takich turbulencji, że ludzie krzyczeli, dzieci płakały, stewardessy fruwały po korytarzach, a my myśleliśmy o tym, że przynajmniej nie trzeba będzie pisać bloga. Ale cóż, skończyło się na strachu.
Wracajmy jednak na ziemię. Uwolniwszy się od niecodziennego (jeśli nie mieszkasz na dworcu w Radomiu) fetoru, korzystając z ponad 8-godzinnej przerwy pomiędzy lotami, zamierzamy wyjść poza lotnisko i odwiedzić naszego dobrego znajomego z czasów studenckich – Rojka – który w tym czasie za petrodolary baluje w Katarze. Sprawa nie jest prosta, ponieważ do kontroli celnej czeka długa kolejka nadzorowana przez groźnie wyglądających żołnierzy, strzegących bezpieczeństwa Kataru.
Chyba jednak to bezpieczeństwo nie leży im specjalnie na sercu, bo podczas sprawdzania mojego paszportu pan strażnik bez skrępowania przegląda Insta Story jakiejś laski, nie przejmując się również tym, że nie mam gdzie zostać podczas pobytu w Katarze. Martynie idzie równie łatwo, więc po chwili witamy na katarskiej ziemi!
Wiesz, jaka jest definicja pecha? Już tłumaczę. W Doha średnia liczba dni suchych w roku to 339. 339! A my po wyjściu na zewnątrz jesteśmy przywitani oberwaniem chmury. Ci biedni ludzie nie wiedzą, jak zachować się podczas deszczu – ulice nie mają systemu odprowadzania wody, nie ma też żadnych służb, które mogłyby pomóc w tej sytuacji. Wszystko przecieka, a panowie sprzątający próbują ratować sytuację zamiataniem wody miotłami ? Z litości nie robimy im zdjęć, skupiamy się na krótkim spacerze i podziwianiu uroków miasta. A potem na piwo! Takie nie najtańsze, za 25 zł.
Było miło, ale się skończyło. Po rozstaniu z Rojkiem wracamy na lotnisko i już bez przeszkód dostajemy się do samolotu lecącego do Auckland. Pan pilot powiadamia nas, że lot na trasie Doha – Auckland, trwający 17 godzin i 40 minut jest drugim najdłuższym lotem pasażerskim na świecie (pierwszym jest lot na trasie Singapur – Newark, 18 godzin i 30 minut).
A tak w ogóle to czy wiesz, że na dłuższych dystansach linie lotnicze stosują cwaniackie metody, żeby „ugrzecznić” sobie pasażerów? Otóż na początek podróży (w naszym przypadku to była godzina 3 w nocy!) podają tłuste potrawy, aby nas uśpić, natomiast pod koniec wjeżdża mocno przyprawiony posiłek, który ma na celu obudzić opornych śpiochów. Ot, taka ciekawostka, którą sprzedał nam w Nowej Zelandii jeden z kierowców.
Dobra, ja tu jakieś pierdoły, a znienacka dolatujemy na miejsce! Po tylu miesiącach przygotowań, tygodniach europejskich wojaży i godzinach w samolocie, w końcu dopinamy swego – stawiamy stopy na nowozelandzkiej ziemi! [chwila na oklaski i wytarcie łez wzruszenia]
Jeśli jednak myślisz, że ot tak możesz sobie odebrać bagaż i wyjść z lotniska w Auckland, to po pierwsze – serio? A po drugie – jesteś w błędzie. Służby kontrolne już z daleka złowrogo się uśmiechają i poprawiają lateksowe rękawiczki ? A wszystko po to, żeby nie dopuścić na swoje terytorium żadnego niechcianego jedzenia lub insekta.
Jako że jest nieco po 4 nad ranem i ludziom nie chce się nas czepiać, kontrola przebiega sprawnie – pan sprawdza wypełnione przez nas wcześniej deklaracje dotyczące wwożonych produktów i pyta się o jedzenie oraz sprzęt turystyczny – buty górskie i namiot. Jeśli chodzi o żarełko, to na teren Nowej Zelandii nie wwieziesz, np. serów czy wędlin, chyba że są fabrycznie zapakowane. Nam bez problemu udaje się przejść z liofilizatami, słodyczami, orzechami i nawet piersiówką z pyszną, bezakcyzową zawartością ? A do tego po krótkiej inspekcji pan oddaje nam wyczyszczone buty i namiot! Informując jedynie, że w namiocie znalazł kilka od dawna nieżywych robaczków. No normalnie serwis full profeska.
I to tyle na ten moment, następne dwa dni spędzamy w Auckland, walcząc z jet lagiem (różnica w porównaniu do Polski to +12 godzin) i poznając powoli różne nowozelandzkie sekrety. Jak tylko najdzie mnie wena, w kolejnym wpisie przytoczę nieco przygód z Auckland i początku naszego autostopa w Nowej Zelandii – coś tam się działo! ?