Przed Wami drugi etap relacji z przejścia przez Szlak Brzeźnica – Kacwin: Turbacz. Poprzednią część możecie znaleźć w linku umieszczonym poniżej, a my powracamy do Bieńkówki.
Przeczytaj również: Szlak Brzeźnica – Kacwin: Lanckorona
Szlak Brzeźnica – Kacwin: Turbacz
Wstajemy o 5 rano, bo dziś mamy do przejścia ponad 30 kilometrów, z ponad 1400 metrami przewyższeń. Spory wysiłek, a gdy do tego patrzymy za okno, to już wiemy, że… sucho dziś nie będzie. Drzewa wprost uginają się od śniegu, a świeżo wyrosła trawa całkowicie pokryta jest białym puchem. Przypominamy, że jest 25 kwietnia, a my nie chodzimy po Tatrach! Na termometrze nieco poniżej 0°C, więc na szybkie topnienie nie ma co liczyć. Na szczęście po porannej szarówce nieśmiało zaczyna przebijać się słońce, które będzie dziś naszym sprzymierzeńcem.
O 7 opuszczamy nasz przytulny nocleg i ruszamy prosto na Koskową Górę – przed nami ponad 300-metrowe podejście. Krajobraz po nocnych opadach śniegu jest absolutnie magiczny – wszechobecna biel walczy z kolorową wiosną. Do tego poranne słońce przebija się przez nieliczne szczeliny pozostawione przez drzewa – jest pięknie!
Mamy jednak świadomość, że to, co dla nas jest atrakcją, dla roślin jest sporym problemem. Widać to też na szlaku, który co chwilę zagrodzony jest drzewami uginającymi się pod ciężarem śniegu. Przedzieramy się przez nie niczym przez amazońską dżunglę. Dodatkowo topniejący śnieg tworzy coś na kształt deszczu, przez co już za chwilę zmagamy się z problemem mokrej odzieży.
Trud jednak dosyć szybko zostaje wynagrodzony. Osiągamy polanę pod szczytem i naszym oczom ukazuje się przepiękna beskidzka panorama, nieco tylko zmącona na dalszym planie chmurami. I te właśnie chmury złośliwie zasłaniają nam Tatry. Ale co się odwlecze…
Uroku Koskowej Górze dodaje kapliczka z 1910 roku oraz, w naszym przypadku, uciekające sarenki i leniwie trelujący trznadel. Aż nie chce się stąd odchodzić! Na szczęście przejście przez otwarty teren chwilę zajmuje, możemy więc odpowiednio nacieszyć nasze oczy.
Ku beskidzkim wyspom
Kolejne kilometry to praktycznie kopiuj-wklej. Topniejący śnieg lecący z góry, kałuże, ośnieżone drzewa tarasujące przejście, a do tego zejście do drogi, by zaraz podejść na kolejny szczyt. Taki urok przecinania kolejnych pasm Beskidu Makowskiego, które ułożone są z zachodu na wschód, podczas gdy my wędrujemy z północy na południe.
Nasz marsz umilają jednak widokowe polanki, z których podziwiamy szczyty Babiej Góry, Policy i naszego dzisiejszego celu – Lubonia Wielkiego. Do tego cieszą nas spotkania z danielem i dużym stadem (chyba) saren.
Nieźle wymordowani docieramy w końcu do Jordanowa, gdzie fundujemy sobie dłuższy odpoczynek – najpierw na Orlenie, a potem na jednym z przyblokowych podwórek. Rynek w Jordanowie nie skrada naszego serca (głównie przez duży ruch samochodowy), ale budynek ratusza z 1911 roku przyciąga uwagę. Po wyjściu z centrum miasta czeka nas niemal 4-kilometrowy odcinek po asfalcie. Nie jest on ani zbyt ciekawy, ani łatwy, bo nieco już zmęczone nogi zdecydowanie nie są zadowolone z takiej nawierzchni. Po niemal godzinie marszu docieramy do odbicia, które z kolei rozpoczyna bardzo przyjemny etap wędrówki.
Za naszymi plecami króluje Babia Góra, natomiast po prawej stronie zza chmur wychylają się tatrzańskie wierzchołki. Widoczność nadal nie jest jednak zbyt dobra, dlatego napieramy dalej. Tatry zdecydowanie nam nie uciekną. Wędrując skrajem lasu, osiągamy dawną Zakopiankę, która teraz jest praktycznie pusta. Kilkaset metrów jej poboczem i uciekamy w boczną drogę, tym samym meldując się w Beskidzie Wyspowym.
Najmniejsze schronisko w Beskidach
Przed nami ostatnie dzisiaj podejście, ale i dosyć długie – na wierzchołek Lubonia Wielkiego (1022 m n.p.m.) przez Luboń Mały (869 m n.p.m.). Jest to nasza ulubiona trasa na szczyt, bo wysokość osiąga się powoli, a po drodze można odpocząć na Polanie Surówki Polana ta w pogodne dni oferuje przepiękny widok na Tatry. Dzisiaj niestety nie mamy tyle szczęścia, ale i tak gorąco polecamy wejście właśnie przez Luboń Mały.
Słońce powoli chyli się ku zachodowi, a my, chwilę po 19, meldujemy się pod schroniskiem. Schronisko na Luboniu Wielkim jest najoryginalniejszym, a na pewno najmniejszym schroniskiem w całych Beskidach. Zbudowane w 1931 roku, cudem ocalało podczas wojny. Ochroniła je ówczesna gospodyni – Karolina Kaleciak. Trzymając na ręku swoje dziecko, przekupiła hitlerowski oddział (przysłany w celu zniszczenia budynku) butelką wódki.
Dzisiaj schronisko oferuje brak prysznica, toalety (są sławojki) i salę noclegową, z której możemy podziwiać widok 360° – szczególnie w okresie zimowym, gdzie liście drzew nie przesłaniają części krajobrazu. Bajka! Jest też bufet, w którym można zamówić ciepły posiłek, ugasić pragnienie i pogłaskać schroniskowego kota. Takie miejsca sprawiają, że bardzo szybko ładujemy zużyte baterie.
Na Luboniu Wielkim spotykamy znowu MSB (Mały Szlaki Beskidzki), który ma tutaj swój początek (lub też koniec). Wieczór umila nam rozmowa z dziewczyną, która właśnie skończyła ten szlak. Pewnie i na nas kiedyś przyjdzie pora!
Rabka – Żabka (przepraszam za ten rym, musiałem)
Czwarty dzień wędrówki rozpoczynamy nieco później niż poprzedni (trzeba było poczekać na otwarcie schroniskowej kuchni), ale po 9 schodzimy już do Rabki. Cel jest jasny, ale i odległy – Schronisko na Turbaczu, oddalone o ponad 25 km, z ponad 1200 metrami przewyższeń.
Od strony południowej Luboń nachylony jest dosyć stromo, zejście nie należy więc do najprzyjemniejszych. Na domiar złego szlak miejscami „płynie”, przez co droga do Zarytego niemiłosiernie się dłuży. Co jakiś czas między drzewami majaczą nam Tatry – dzisiaj są już zdecydowanie bardziej śmiałe.
Zaryte – niegdyś osobna wieś, dzisiaj dzielnica Rabki – oferuje sklep i piękny drewniany Kościół Matki Bożej Częstochowskiej. Przechodzimy przez most na Rabie i już po chwili, wraz z kolejnymi stacjami Drogi Krzyżowej, rozpoczynamy podejście na Polczakówkę.
Na Polczakówce znajduje się wieża widokowa, ale nie znajduje się ona przy samym szlaku. Kiedyś już ją odwiedziliśmy, dlatego tym razem, bez przystanku, maszerujemy dalej w kierunku centrum Rabki. Za plecami góruje nam wieża transmisyjna na szczycie Lubonia, a przed nami wychylają się najwyższe tatrzańskie szczyty.
Marzy nam się ciastko w jednej z rabczańskich kawiarni, niestety o tej godzinie (i porze roku) wszystkie interesujące nas lokale są zamknięte. Lądujemy więc pod Żabką, by po uzupełnieniu kalorii ruszyć w dalszą drogę. Maszerujemy ulicay Poniatowskiego, przy której usytuowanych jest sporo klimatycznych drewnianych willi. W końcu Rabka to jedno z najbardziej znanych beskidzkich uzdrowisk! Choć akurat Kylo ma dosyć traumatyczne wspomnienia z pobytu w rabczańskim sanatorium za małolata – ale to już zupełnie inna opowieść…
W poszukiwaniu kibelka
W końcu odbijamy na polną drogę i, w towarzystwie bacznych spojrzeń pasących się krów, wędrujemy w kierunku Olszówki. Idylla nie trwa długo, bo już po chwili znowu jesteśmy na asfalcie. Do tego trwa remont drogi, jest więc głośno i brudno. Sytuację ratuje las i wiosennie kwitnące przydrożne drzewa i krzewy.
Olszówkę mijamy bez zatrzymywania się i suniemy prosto na Porębę Wielką – dobrze nam znaną, bo właśnie tutaj spędzaliśmy ostatniego Sylwestra. Pośpiech jest wskazany, bo Martyna nie czuje się za dobrze i chętnie odwiedziłaby toaletę. Do niej jednak jeszcze kawałek, a droga do Poręby raczy nas widokami na Gorce i Masyw Turbacza z prawej oraz Beskid Wyspowy z górującą Mogielicą z lewej. Najwyższe partie gór ewidentnie pokryte są śniegiem, dlatego już wiemy, że dzisiaj jeszcze trochę w nim pobrodzimy.
W Porębie znajduje się dobrze zaopatrzony sklep spożywczy, jest tutaj też sporo miejsc oferujących noclegi. Nas interesuje jednak karczma, którą odwiedziliśmy już w grudniu – Gorczański Dworek. Poza upragnioną toaletą, lokal oferuje pyszne posiłki, można więc wrzucić coś dobrego na ząb przed podejściem na Turbacz.
Szlak Brzeźnica – Kacwin: Turbacz już blisko!
Wychodząc z karczmy, znajdujemy się już w Koninkach. Koninki znane są przede wszystkim ze stoku i ośrodka narciarskiego, pamiętającego czasy minione. Gorąco polecamy przejażdżkę znajdującym się tutaj wyciągiem krzesełkowym Tobołów – przeżycia gwarantowane! To właśnie tutaj wchodzimy do Gorczańskiego Parku Narodowego – nie ma jednak zasięgu, więc zakup biletu wstępu można albo ogarnąć wcześniej, albo później (jeśli kasa jest akurat zamknięta).
Nieco na uboczu znajduje się również pole namiotowe. Dla osób lubiących spać tanio i w ciszy wydaje się być to idealną opcją. My jednak idziemy na lekko, dlatego z mozołem zdobywamy kolejne metry przybliżające nas do upragnionego Schroniska pod Turbaczem.
Początkowo szlak jest suchy, jednak dobijając do granicy 1000 metrów spotykamy śnieg, a raczej śnieg walczący z błotem. Idzie się ciężko, ale wizja ciepłego posiłku i zimnego piwerka pcha nasze nogi coraz wyżej i wyżej… Zdobywamy w końcu Czoło Turbacza (1259 m n.p.m.), po którym pozostaje już tylko wędrówka rozległą Halą Turbacz. Już tutaj widoki są zjawiskowe, a co dopiero przy samym schronisku… To właśnie przy nim znajduje się chyba najbardziej fotogeniczny szlakowskaz w całych Beskidach. Ale chyba nie ma czemu się dziwić.
Schronisko to najwyższy punkt całego naszego szlaku – jesteśmy na 1283 m n.p.m. Jak na siebie, nie jest tym razem specjalnie zatłoczone, co nie znaczy, że jest puste. Próżno tu szukać górskiego klimatu znanego z bacówek lub mniej obleganych schronisk, ale nie można nie docenić sprawnej obsługi i widoków, które zostają w pamięci. No nic, zabieramy się do pałaszowania zamówionych schroniskowych specjałów, a Wy tymczasem częstujcie się zdjęciami z tego odcinka przejścia przez Szlak Brzeźnica – Kacwin: Turbacz!
Czytaj dalej: Szlak Brzeźnica – Kacwin: Spisz
Jeśli artykuł Ci się spodobał, zachęcamy do pozostawienia komentarza – będziemy wiedzieć, że tworzenie takich treści ma sens! Zapraszamy również na nasz profil na Facebooku i Instagramie – staramy się tam na bieżąco umieszczać zdjęcia i relacje z naszych podróży. Kto wie, może znajdziesz tam inspirację na Twoją kolejną wycieczkę?