Żegnamy się się z Wayne’m, o którym pisał Krzysiek w poprzednim artykule i pełni nadziei ruszamy ku dalszej przygodzie. Naszym celem jest Plaża Gorącej Wody na Półwyspie Coromandel.
Pogoda w Nowej Zelandii
Znacie to powiedzenie, że w Nowej Zelandii można doświadczyć czterech pór roku w ciągu jednego dnia? My wtedy jeszcze też nie, ale już wkrótce przekonujemy się, że to najszczersza prawda! Jeśli myślisz, że Nowa Zelandia, to raj tropików – szybko pożegnaj się z tym przeświadczeniem ? Temperatury w lecie rzadko przekraczają 30 stopni, oscylując raczej wokół 20-25. Odczuwalnie jest to często nawet jeszcze mniej przez zimny wiatr znad oceanu. Z odsieczą przed zbliżającą się ulewą przychodzi nam dwójka wyluzowanych Nowozelandczyków pochodzenia maoryskiego. Oferują podwózkę aż na rozjazd z półwyspem, po drodze uraczając nas pierwszą lekcją swojego rdzennego języka.
Gdy wysiadamy, znowu jest sucho, ale w oddali wciąż kłębią się złowieszcze chmury. I tym razem również na farciku – łapiemy stopa, akurat kiedy zaczyna lać. Po jakimś czasie musimy na chwilę przerwać autostopowanie, bo w takim deszczu to się nie da! Na szczęście pod nosem mamy miejscówkę, gdzie już w XIX wieku zatrzymywali się strudzeni wędrowcy. Chłodne piwko i drugi odcinek Watahy wchodzą jak złoto!
W kolejnym samochodzie dowiadujemy się, że turyści zapominający o konieczności jazdy lewą stroną są tutaj prawdziwym utrapieniem. Pan taksiarzobusiarz opowiada nam o swoim koledze, który wylądował w szpitalu przez jadącego pod prąd kamperwana ? Wspomina również, że po zamontowaniu aparatu słuchowego zaskoczyło go, że ptaki w Nowej Zelandii tak pięknie śpiewają. Potwierdzamy! ?
Hot Water Beach
I tak, bogatsi o nową wiedzę i doświadczenia docieramy do Plaży Gorącej Wody. Meldujemy się szybko w jedynym kempingu w okolicy, wypożyczamy szpadel i niezrażeni siekającym deszczem kierujemy się na osławioną plażę.
O co chodzi z tą gorącą wodą? Pod piaskiem znajduje się źródło aktywności wulkanicznej, które podgrzewa napływająca z oceanu wodę. Wystarczy poczekać na niski pływ (w internecie znajduje się nawet specjalny grafik), wykopać niewielki dołek i voila! Prywatne spa gotowe. My skorzystaliśmy z basenów pozostawionych przez turystów uciekających w popłochu przed lodowatą ulewą. Tylko najodważniejsi zostali! Deszcz miał jeszcze jeden plus – dostarczał naszym plecom chłodnego masażu, podczas gdy nasze brzuchy wylegiwały się w wodzie o temperaturze niemal 60 stopni. Oczywiście żartujemy – było to niezbyt przyjemne doświadczenie i nawet przez myśl nam nie przeszło wyciąganie telefonu, aby cyknąć fotkę. Możesz za to zobaczyć jak sytuacja się miała w kolejnym, bardziej słonecznym dniu. Jak widać, turyści musieli walczyć o każdy centymetr kwadratowy plaży.
Kempingi w Nowej Zelandii
Plaża Gorącej Wody dała nam również pierwszy posmak tzw. Holiday Parków – czyli najbardziej wypasionych kempingów. Drogie to jak nie wiem co (21 NZD, czyli około 50 PLN od osoby za noc), ale na miejscu można znaleźć nawet piekarnik i suszarkę. Za to za dostęp do Wi-Fi trzeba dodatkowo płacić i dziwnym trafem na terenie całego parku zasięg internetu komórkowego jest niemal znikomy. Przypadek? ?W poszukiwaniu przejścia do NarniZ powodu wyżej wymienionych czynników postanowiliśmy trochę przyjanuszować. Nasz plan był genialny w swej prostocie: wymeldować się z rana, poprosić w recepcji o przechowanie plecaków, zrobić trekking do Cathedral Cove, a po powrocie przemknąć się niepostrzeżenie pod prysznic. Potem moglibyśmy poszukać jakiegoś noclegu w krzakach za darmoszkę. No to działamy!
Na kempingu zrobiliśmy sobie pranie za 4 NZD, zwróćcie uwagę na dźwięki w tle ?***”Czy wiecie, że w Cathedral Cove kręcono 'Opowieści z Narnii’?” – pyta jeden z kierowców. Bardzo szybko przekonujemy się, że Nowa Zelandia jest jednym wielkim planem zdjęciowym. Co rusz dowiadujemy się, że „O, a tam to mieszkał Tom Cruise z ekipą.” albo że „Ten wulkan to Góra Przeznaczenia z Władcy Pierścieni”.***Pierwszym etapem jest dotarcie autostopem do Hahei – rozległej plaży z białym, drobnym piaskiem i turkusową wodą.Na plaży można było skorzystać z takich atrakcji ?Sam trekking do kultowej jaskini nie jest jakimś wyczynem – najtrudniejszą część stanowi wymijanie tłumu Azjatów robiących sobie fotki na środku ścieżki. Oznacza to, że trafiliśmy do miejsca z etykietką „musisz to zobaczyć”. Azjaci po prostu nie rozdrabniają się na odwiedzanie jakichś płotek w morzu atrakcji. Nam jednak najbardziej podobają się krajobrazy po drodze (szlak wiedzie przez rezerwat morskiej przyrody).Wracając, bezskutecznie rozglądamy się za miejscem na nocleg. W końcu Krzysiek wpada na pomysł, że przecież możemy spać bez namiotu na plaży Hahei, bo w końcu tam rezerwat już nie sięga. Martynie ten pomysł średnio się podoba, gdyż właśnie przeczytała o zagrożeniu tsunami w tym rejonie. W nocy długo nie śpi nasłuchując, czy morze czasami nie wydaje dźwięku podobnego do ryku silnika samolotu. Według tablicy informacyjnej to właśnie jest jednym z symptomów zbliżającego się kataklizmu. Jak się dużo później okazuje Nowa Zelandia ma całkiem rozbudowany system zarządzania ryzykiem tsunami – tablice ostrzegawcze, specjalne syreny w każdym nadmorskim miasteczku, itp. Natomiast wśród pytanych kierowców nikt nie pamiętał, kiedy ostatnio nastąpiło realne zagrożenie. Tak czy inaczej, tej nocy śpimy w miliongwiazdkowym hotelu i zaliczamy pierwszy półlegalny nocleg.
Na zakończenie posta. Kiedy wracamy z Hahei za pierwszym razem do kempingu po plecaki (i prysznic), podrzuca nas Francuz imieniem Benjamin. Zapamiętaj tę personę do kolejnego wpisu ?